Inger Christensen

1935-2009, Dinamarca

Trad. Francisco J. Uriz

Alfabeto (13)

la mena en la montaña de mineral existe, la oscuridad

en las galerías de las minas y la leche que se detiene
en el pecho de las madres, un terror arraigado donde

los susurros existen, los susurros existen,
el conocimiento más antiguo y más amado de las células

contempla este mercado, contempla esta importación
exportación de padres, mitad verdugos
mitad soldados torturados, contempla

su última desaparición sin parientes, metal
contra metal, mientras la cantidad de maíz sin cultivar
crece y la falta de agua potable crece

habla ahora de dulzura, habla ahora del misterio
de la sal, habla ahora de mediación, seres humanos,
valentía, cuéntame que el mármol de los bancos
se puede comer, cuéntame que la luna es hermosa,
que la extinta ave moa come del melón

verde, que la alegría florece, existe,
que los briozoos existen, el banco de caballa existe,
métodos de renuncia, de descenso existen,
reparto físico, como en poemas, de incomparables
bienes terrenales existe, la compasión existe

Fotografías de Josef Koudelka

Tłum. Bogusława Sochańska

Alfabet (13)

metal istnieje, ruda metalu w górach, mrok

w korytarzach kopalń i mleko zalegające
w piersiach matek, strach wrosły tam gdzie

istnieją szepty, istnieją szepty
najstarsza najczulsza zmowa komórek

obserwuj ten targ, obserwuj ten import
eksport ojców, połowa to kaci
połowa udręczeni żołnierze, obserwuj

ich ostatnie bezpotomne znikanie, metal
przeciwko metalowi, podczas gdy rośnie
ilość nieuprawianej kukurydzy i rośnie brak wody pitnej

już lepiej mów o łagodności, już lepiej mów o misterium
soli, już lepiej mów o mediacji, o ludziach,
odwadze, powiedz mi że można zjeść marmury
banków, powiedz że księżyc jest piękny,
że wymarły ptak moa wydziobuje miąższ zielonego

melona, że dobrze ma się wesołość, istnieje,
że istnieją makrele w ławicach, mszywioły,
metody rezygnowania, obniżania lotów,
że fizyczny podział jak w wierszach unikalnych
ziemskich dóbr istnieje, że istnieje współczucie

Transl. Susanna Nied

Alphabet (13)

metal, the ore in the mountain, exists,

darkness in mine shafts, milk not let down
from mothers’ breasts, an ingrown dread where

whisperings exist, whisperings exist
the cells’ oldest, fondest collusion

consider this market, consider this import
and export of fathers, half bullies
half tortured soldiers, consider

their barren last vanishing, metal
to metal, as the amount of unsown maize
grows and the water shortage grows

speak now of mildness, now of the mystery
of salt; speak now of mediation, of mankind, of
courage; tell me that the marble of banks
can be eaten; tell me that the moon is lovely,
that the extinct moa eats green melon,

that merriment exists, is thriving,
that moss animals and mackerel shoals exist, that
means of giving up, of descent, exist, and
physical portioning out, as in poems, of matchless
earthly goods, that pity exists


Alfabet (13)

malmen i malinbjerget ñndes, mørket

i grubernes gange og mælken der standser
i mødrenes bryster, en indgroet frygt hvor

hviskningerne ñndes, hviskningerne ñndes
cellernes ældste og kærligste medviden

betragt dette marked, betragt denne import
eksport af fædre, halvdelen bødler
halvdelen pinte soldater, betragt

deres slægtløse sidste forsvinden, metal
mod metal, mens mængden af udyrket majs
vokser og manglen på drikkevand vokser

tal snart om mildhed, tal snart om saltets
mysterium, tal snart om mellemkomst, mennesker,
mod, fortæl mig at bankernes marmor
kan spises, fortæl mig at månen er smuk,
at moafuglen uddød spiser af den grønne

melon, at munterheden trives, findes,
at mosdyret findes, makrelstimen findes,
metoder til afkald, nedstigning findes,
fysisk fordeling som i digte af mageløse
jordgoder findes, medlidenhed findes




Boleslav Prus

1847-1912, Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

La muñeca

Antes, hace diez años, hace un año, ayer todavía, paseando por las calles no encontraba en ellas nada especial. La gente merodeaba, los carruajes circulaban, las tiendas abrían sus acogedores brazos a los transeúntes. Pero ahora se había apoderado de él una nueva sensación. Cada indigente le parecía una criatura que pedía a gritos ser rescatada, tanto más fuerte que no decía nada, limitándose a lanzar miradas temerosas como aquel caballo con la pierna rota. Cada mujer pobre le parecía una lavandera que, con sus manos destruidas por el jabón, mantiene a su familia al borde de la pobreza y la ruina. Cada miserable niño le parecía condenado a una muerte prematura o a pasar los días y las noches en un vertedero de la calle Buena.
Y no sólo le preocupaban las personas. Sentía la fatiga de los caballos que tiraban de los pesados carros y el dolor de sus cuellos rozados hasta el hueso por las riendas. Sentía la ansiedad del perro que ladraba en la calle habiendo perdido a su amo, y la desesperación de aquella perra flacucha de ubres caídas que corría en vano de alcantarilla en alcantarilla buscando comida para ella y sus cachorros. Además, para aumentar su sufrimiento, le dolían los árboles pelados de su corteza, los adoquines como dientes reventados, la humedad en las paredes, los muebles rotos y la ropa desgarrada.
Le parecía que cada cosa estaba enferma o herida, que se quejaba: «Mira cómo sufro…», y que sólo él oye y comprende sus quejas. Y esta capacidad especial de sentir el dolor ajeno ha nacido en él hoy mismo, hace una hora.
(…)
Y sólo hoy, cuando sacó a un hombre de su miseria con diez rublos, cuando nadie podía proclamar su nobleza ante el mundo, sólo hoy supo: lo que es un sacrificio. Sólo hoy se presentó ante sus asombrados ojos una nueva parte del mundo, desconocida hasta entonces: la miseria a la que hay que ayudar.
«Sí, ¿no he visto antes la miseria?…» – susurró Wokulski.
Y recordó filas enteras de gente harapienta y miserable en busca de trabajo, caballos flacos, perros hambrientos, árboles con la corteza pelada y las ramas rotas. Todo aquello no le había impresionado nunca. Y sólo cuando un gran dolor personal le asoló y desgarró el alma, creció en este suelo fertilizado con su propia sangre y salpicado de lágrimas invisibles para el mundo una planta peculiar: la compasión universal, que lo abarca todo: a las personas, a los animales, incluso a los objetos que llaman muertos.

Extraordinaria adaptación de la novela La Muñeca de Wojciech Jerzy Has (1968).

Lalka

Dawniej — dziesięć lat temu, rok temu, wczoraj jeszcze, przechodząc ulicami nie spotykał na nich nic szczególnego. Snuli się ludzie, jeździły dorożki, sklepy otwierały gościnne objęcia dla przechodniów. Ale teraz przybył mu jakby nowy zmysł. Każdy obdarty człowiek wydawał mu się istotą wołającą o ratunek tym głośniej, że nic nie mówił, tylko rzucał trwożne spojrzenia jak ów koń ze złamaną nogą. Każda uboga kobieta wydawała mu się praczką, która wyżartymi od mydła rękami powstrzymuje rodzinę nad brzegiem nędzy i upadku. Każde mizerne dziecko wydawało mu się skazanym na śmierć przedwczesną albo na spędzanie dni i nocy w śmietniku przy ulicy Dobrej.
I nie tylko obchodzili go ludzie. Czuł zmęczenie koni ciągnących ciężkie wozy i ból ich karków tartych do krwi przez chomąto. Czuł obawę psa, który szczekał na ulicy zgubiwszy pana, i rozpacz chudej suki z obwisłymi wymionami, która na próżno biegała od rynsztoka do rynsztoka szukając strawy dla siebie i szczeniąt. Jeszcze, na domiar cierpień, bolały go drzewa obdarte z kory, bruki podobne do powybijanych zębów, wilgoć na ścianach, połamane sprzęty i podarta odzież.
Zdawało mu się, że każda taka rzecz jest chora albo zraniona, że skarży się: „Patrz, jak cierpię…”, i że tylko on słyszy i rozumie jej skargi. A ta szczególna zdolność odczuwania cudzego bólu urodziła się w nim dopiero dziś, przed godziną.
(…)
I dopiero dziś, kiedy dziesięcioma rublami wydobył człowieka z niedoli, kiedy nikt nie mógł głosić przed światem o jego szlachetności, dopiero dziś poznał: co to jest ofiara. Dopiero dziś przed jego zdumionym okiem stanęła nowa, nie znana dotychczas część świata — nędza, której trzeba pomagać.
„Tak, alboż ja dawniej nie widywałem nędzy?…” — szepnął Wokulski.
I przypomniał sobie całe szeregi ludzi obdartych, mizernych, a szukających pracy, chudych koni, głodnych psów, drzew z obdartą korą i połamanymi gałęźmi. Wszystko to przecie spotykał bez wrażenia. I dopiero gdy wielki ból osobisty zaorał mu i zbronował duszę, na tym gruncie użyźnionym krwią własną i skropionym niewidzialnymi dla świata łzami wyrosła osobliwa roślina: współczucie powszechne, ogarniające wszystko — ludzi, zwierzęta, nawet przedmioty, które nazywają martwymi.

Chantal Maillard

1951 – , Bélgica/España

La compasión difícil

EL HAMBRE


(…)
Remontar la cadena infinita de los hechos, su proceso, hasta los inicios.
Averiguar en la propia carne el lugar donde se entrelazan las secuencias, las primeras huellas, la primera violencia. Llevo en mi sangre la dentellada del felino, el letargo del saurio, el camuflaje del pez en las simas, el latigazo electrizante de la raya. Y el hambre. Un hambre atroz, siempre renovada, siempre insatisfecha.
¿Cómo no compadecer?
El hambre es el combustible; la muerte, la semilla. El mundo es la perpetua representación de una violencia primera. La existencia, el resultado de esa violencia.
*
Compasión: la parte que heredamos de los ángeles caídos.
Culpa: la parte que heredamos de los dioses.

BELLO


A punto siempre de irse. Preparando la salida nada más llegar. Entre uno y otro destino, atravesar arenas escurridizas, tierras cuarteadas por el sol o por el hielo. Arrastrando las prótesis necesarias. Y otras innecesarias. Arropando la frágil envoltura, la piel desnuda, anudando el cuero en las bisagras de las filamentosas extremidades. Cuerpo, le dicen, a lo que se desplaza.
Acostumbrados a él. A sus excreciones. A sus peristaltismos. A sus secreciones. Diez orificios, al menos, fluyendo sin parar. Bello, dicen, el animal erguido, que mal puede proteger las glándulas externas que precisa para proliferar. Y cuánta flacidez después de la edad fértil. Cuánta inútil gravedad hasta volver a ser el pasto que a otros alimente.
Un perfecto ensamblaje, un organismo autónomo. Dóciles criaturas que, nutriéndose unas de las otras, asumen sin juicio el precepto del hambre, desgarrando su cuerpo para reproducirse y perpetuar así el sacrificio.
Universo. Un ingenioso artefacto, sin duda, pero ¿admirable?

*

Si algo hay más perverso aún que el mecanismo del hambre en el que nos hallamos presos es esa tendencia a encontrarlo hermoso. Hay en el humano una disposición a quedar fascinado, una admiración fascinada ante la coherencia del universo, el sutil ensamblaje de sus elementos, su perfecta articulación. Sin ello, sin esta fascinación, ¿acaso aceptaría ser la pieza que es en la gran maquinaria?
La admiración, aquel deformado cristal con el que la mente juzga hermoso el siniestro artefacto, forma sin duda parte del diseño. La admiración es el movimiento que nos lleva a situarnos sin resistencia en el lugar que corresponde. El juicio que formula lo bello no es otra cosa que el testimonio del íntimo acuerdo de la pieza con su función.
«Armonía» fue la palabra con la que los antiguos griegos designaron la buena conjunción de las partes. Los pitagóricos la aplicaron al orden de las esferas; Aristóteles, a la supuesta concordancia del entendimiento con la naturaleza. Pero ¿qué es la naturaleza para el entendimiento sino la re-flexión imaginal de unas respuestas neuronales o, en la expresión de otro filósofo, el resultado del ejercicio de las facultades de representar? Sin esa admiración, sin ese profundo y programado acuerdo con el sistema, ¿consentiría con tanta facilidad el animal humano en perpetuarse?
Todo es acorde al diseño. A lo que atrae decimos bueno; a lo que repele, malo, y a lo que nos suspende, hermoso. La hermosura es la pausa que necesitan las células más inestables (sensibles, dicen) para seguir cumpliendo su función.

*

No obstante, hay células que no aciertan a vincularse a las demás o que se desvinculan, o simplemente refuerzan sus membranas porque el roce, tan sólo el roce de un sonido, las perturba o las daña. Células perturbadas, según algunos, enfermas. Células que deciden no cumplir su función –¿es acaso una neurona otra cosa que su función?– y se detienen. Deciden detenerse. Y entonces oyen el universo, o su estruendo, rugiendo allá fuera. Un intenso e imparable rugido, una atronadora catarata, de la que el canto de los pájaros no es sino el engañoso murmullo.

*

La discordancia de su voz. La desecada acentuación de su lenguaje. Sus inhóspitas guaridas. Sus devastados territorios. Su amor a la sangre derramada sin hambre y al alimento arrebatado sin esfuerzo. Privado del olfato y del saber antiguo que tal vez antaño le guiase. El animal humano.
Desnudo en su desnudez.
Bello, dicen. ¿Qué es la belleza sino una argucia para mantenernos con vida y disuadirnos, en caso de que ésa fuese nuestra intención, de ponerle fin?
La rebeldía empieza allí donde despunta la sospecha de lo que juzgamos bello.

*

Belleza y fealdad, concordancia y discordancia son, ciertamente, en cada caso, los dos extremos de un mismo surco. Con la misma saliva se dicta lo bueno y lo malo, lo bello y lo que no. Nadie sale de sí por el otro extremo.
Así que todo lleva a pensar –¿quién piensa?– que esa capacidad de la mente para el delirio: para extralimitarse, para salirse de las pautas, para rebelarse, tampoco sea ajena al diseño, sino que, muy al contrario, sea lo que el propio sistema necesita para agrietarse e implosionar. Un engendro autopoiético de tanta envergadura no dejaría al azar la posibilidad de su propia desintegración. Al igual que dispuso las pautas de su evolución también tuvo que introducir los elementos de corrupción: las pautas indispensables a la metamorfosis.

Fotografía de Tamara Dean

Tłum. Ada Trzeciakowska

Trudne współ-czucie

GŁÓD

(…)
Prześledzenie nieskończonego łańcucha zdarzeń, jego przebiegu, cofnięcie się do początków.
Odszukanie we własnym ciele miejsce, w którym splatają się sekwencje, pierwsze ślady, pierwszy akt gwałtu. Moją krwią płyną ślady kocich zębów, letarg łuskoskórych, kamuflaż ryb w morskich głębinach, porażające smagnięcie kolca płaszczki. I głód. Potworny głód, zawsze powracający, zawsze niezaspokojony.
Jakże nie współczuć?
Głód jest paliwem; śmierć – nasionem. Świat jest wiecznym przedstawieniem pierwszego aktu przemocy. Istnienie, wynikiem tej przemocy.

*

Współczucie: cząstka, która przypadła nam po upadłych aniołach.
Wina: cząstka, którą przypadła nam po bogach.


PIĘKNO

Wiecznie o krok od odejścia. Przygotowując się by odjeść tuż po przybyciu. Między jednym a drugim punktem docelowym, przemierzać śliskie piaski, ziemie o spękanej od słońca lub lodu skorupie. Ciągnąc za sobą niezbędne protezy. I inne, niepotrzebne. Otulając kruchą powłokę, nagą skórę, wiążąc skórę na przegubach zwłókniałych kończyn. Ciałem, nazywają, to, co się porusza.
Przywykli do niego. Do jego wydalin. Do jego perystaltyki. Do jego wydzielin. Przynajmniej dziesięć otworów, z których płynie bez końca. Piękne, mówią, wyprostowane zwierzę, które z trudem chroni zewnętrzne gruczoły, potrzebne mu do rozmnażania. I jak bardzo zwiotczałe, gdy upłynie wiek rozrodczy. Ile zbędnego ciężaru, aż znów stanie się trawą, która karmi innych.
Doskonałe zespolony, autonomiczny organizm. Potulne stworzenia, które żywiąc się sobą, przyjmują bez osądu przykazanie głodu, rozrywając swoje ciała, by się rozmnażać i w ten sposób unieśmiertelniać i powielać swa ofiarę.
Wszechświat. Niezwykle wymyślna machina, bez wątpienia, ale czy warta podziwu?

*

Jeśli istnieje coś bardziej przewrotnego od mechanizmu głodu, którego jesteśmy zakładnikami, jest tym nasza skłonność do uznawania go za piękny. W człowieku kryje się predyspozycja do ulegania fascynacji, do pełnego fascynacji zachwytu nad spójnością wszechświata, subtelnym zespoleniem jego elementów, ich doskonałą artykulacją. Czy bez tego, bez owej fascynacji, godziłby się na bycie częścią, którą jest w ogromnej maszynerii?
Zachwyt – to zniekształcone szkiełko, poprzez które rozum uznaje złowieszczą machinę za piękną, jest niewątpliwie wpisany w zamysł. Zachwyt jest poruszeniem, które doprowadza nas, niestawiających oporu, na właściwe miejsce. Osąd, który kształtuje to, co piękne, to nic innego jak świadectwo intymnego pogodzenia się części z swą funkcją.
«Harmonia» była słowem, którym starożytni Grecy określali dobre spasowanie poszczególnych części. Pitagorejczycy posługiwali się nim w odniesieniu do porządku sfer; Arystoteles – do rzekomej zgodności pojmowania z naturą. Ale czym jest natura dla zrozumienia, jeśli nie wyobrażeniowym re-fleksem reakcji neuronowych lub, posługując się językiem innego filozofa, rezultatem ćwiczenia umiejętności przedstawiania?
Czy bez tego zachwytu, bez tego głębokiego i zaprogramowanego pogodzenia się z systemem, ludzkie zwierzę godziłoby się tak łatwo na unieśmiertelnianie, wieczne odnawianie siebie?
Wszystko jest zgodne z zamysłem. To, co nas pociąga, nazywamy dobrym; to, co nas odpycha, złym; a to, co nas wprawia w stan zawieszenia, pięknym. Piękno jest pauzą, potrzebną najbardziej niestabilnym (wrażliwym, powiadają) komórkom do dalszego wypełniania swoich funkcji.

*

Istnieją jednak komórki, które nie radzą sobie z łączeniem się z innymi lub które ulegają dysocjacji, albo po prostu wzmacniają swoje membrany, ponieważ już samo otarcie się o dźwięk zaburza je lub niszczy. Komórki zaburzone, według niektórych to komórki chore. Komórki, które decydują się nie spełniać swojej funkcji – czy neuron jest czymkolwiek innym niż swoją funkcją – i zatrzymują się. Postanawiają się zatrzymać. I wtedy dochodzi do nich ferment wszechświata, jego huk gdzieś poza. Intensywny, niepohamowany ryk, grzmiący wodospad, którego ptasi śpiew jest tylko zwodniczym szemrzeniem.

*

Rozdźwięk w jego głosie. Wysuszone akcentowanie jego języka. Jego niegościnne kryjówki. Jego wyniszczone terytoria. Jego miłość do krwi przelanej bez głodu i jedzenia wykradanego bez wysiłku. Pozbawiony zmysłu węchu i starożytnej wiedzy, która kiedyś go zapewne prowadziła. Ludzkie zwierzę.
Nagie w swojej nagości.
Piękne, mówią, ale czymże jest piękno, jeśli nie podstępem, który ma nas utrzymać przy życiu i odwieść nas, gdyby taki był nasz zamiar, od położenia mu kresu?
Bunt zaczyna się tam, gdzie rodzi się podejrzenie, wobec tego, co uważamy za piękne.

*

Piękno i brzydota, zgodność i rozdźwięk to z pewnością, w każdym przypadku, dwa końce tej samej bruzdy. Ta sama ślina służy nam by podyktować osąd, co jest dobrem, a co złem, co jest pięknem, a co nie. Nikt nie wychodzi z siebie na przeciwnym końcu.
Wszystko więc skłania do myślenia – a kto myśli? – że ta zdolność umysłu do delirium: do przekraczania siebie, do wychodzenia poza wytyczone reguły, do buntu, nie jest też obca zamysłowi, a wręcz przeciwnie, jest tym, czego sam system potrzebuje, by skruszeć i ulec implozji. Taki doniosły autopoietyczny twór nie zdałby się na przypadek w kwestii własnego rozpadu. W ten sam sposób, w jaki wyznaczył reguły dla swojej ewolucji, musiał również wprowadzić elementy destrukcji: niezbędne przesłanki dla metamorfozy.

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Elżbieta Bortkiewicz

Viajar a Lvov*

Viajar a Lwów. De qué estación partir
a Lwów, sino de la del sueño, al alba,
cuando el rocío escarcha las maletas y nacen
trenes expreso y de alta velocidad. Partir a Lwów repentinamente,
en medio de la noche, del día, en septiembre
o en marzo. Si es que Lwów existe, bajo las
fundas de las fronteras y no en mi pasaporte
nuevo únicamente, si banderas de árboles,
álamos, fresnos, resuellan aún
como indios y los arroyos borbotan en su
oscuro esperanto y las culebras, cual suaves
signos del idioma ruso, se pierden en
la hierba. Hacer el equipaje y partir,
sin despedirse, al mediodía, desaparecer,
tal como se desmayaban las doncellas. Bardanas,
verde hueste de bardanas y bajo las sombrillas
de un café veneciano caracoles que disertan
sobre la eternidad. Pero acuérdate, la catedral
se alza vertical, tan vertical
como un domingo y servilletas blancas y el cubo
rebosante de frambuesas sobre el suelo y mi
deseo, que aún no existía,
sólo jardines y maleza, y el ámbar
de las guindas y Fredro el indecente.
Siempre hubo demasiado Lwów, nadie podría
comprender todos sus barrios, escuchar
el susurro de cada una de sus piedras quemadas
por el sol, la iglesia ortodoxa enmudecía de noche
de un modo diferente al de la catedral. Los jesuitas bautizaban
las plantas, hoja a hoja, mas ellas crecían,
crecían indomables y la alegría se cobijaba
por doquier, en los pasillos y los molinillos
de café que giraban solos, en las teteras
azules y en el almidón, ese primer
formalista, en las gotas de lluvia y en las espinas
de las rosas. Bajo la ventana amarilleaban las forsitias gélidas.
Las campanas tañían y vibraba el aire, las cornetas
de las monjas navegaban cual goletas
junto al teatro, había tanto mundo que tenía que
ofrecer bises un sinfín de veces,
el público enloquecía y se negaba
a abandonar la sala. Mis tías aún
no sabían que las resucitaría algún día,
y vivían confiadas, independientes,
las criadas corrían a por la nata fresca,
pulcras y planchadas, en las casas un poco de
enojo y una gran esperanza. Brzozowski
llegó con sus conferencias, uno de mis tíos
escribía un poema titulado Por qué
para ofrecérselo al Todopoderoso y había demasiado
Lwów, no cabía en un recipiente,
reventaba los vasos, desbordaba
los estanques, lagos, humeaba en todas
las chimeneas, se volvía fuego y tormenta,
se reía con los relámpagos, se amansaba,
volvía a casa, leía el Nuevo Testamento,
dormía en el sofá junto al kilim huzul,
había demasiado Lwów, ahora no lo hay
del todo, crecía incontrolablemente, y las tijeras
cortaban, los jardineros fríos como siempre
en mayo, sin piedad, sin amor,
aguardad a que llegue el cálido
junio y los helechos suaves, el campo infinito
del verano, es decir, de la realidad.
Mas las tijeras cortaban, a lo largo y a lo ancho
del hilo, sastres, jardineros y censores
segaban el cuerpo y las coronas, las cizallas trabajaban
sin descanso, como en un recortable infantil
cuando hay que crear un cisne o una cierva.
Tijeras, navajas y hojas de afeitar raspaban
cortaban y recortaban los abultados vestidos
de prelados y plazas y casas, los árboles
caían sordamente como en la jungla
y la catedral temblaba y volaban adioses al amanecer
sin pañuelos, sin lágrimas, los labios
tan secos, no te veré más, tanta muerte
te espera, por qué cada ciudad
ha de convertirse en Jerusalén y cada
hombre en judío, y hacer ahora el equipaje
apresuradamente, siempre, cada día
y partir sin tomar aliento, viajar a Lwów
porque existe, tranquila y pura como
un melocotón. En todas partes, Lwów

*Lvov/Lviv/Leópolis/Lemberg/Lwów. Ciudad natal de Adam Zagajewski, desde 1991 forma parte de la independiente Ucrania. En los mapas medievales, Lviv figuraba con un nombre en latín, Leopolis, por un viejo príncipe con alma de león. Desde 1914 vivió dos guerras mundiales, nacionalismos excluyentes, el Holocausto y varias deportaciones masivas de población. Históricamente, Lviv fue una encrucijada de caminos y culturas donde convivían religiones y nacionalidades: polacos católicos y judíos, ucranianos de fe ortodoxa griega, alemanes protestantes, armenios cristianos. Le dieron fama escritores como Joseph Roth, Leopold von Sacher Masoch, Ivan Franko, Stanislav Lem y Bruno Schulz. En el trágico siglo XX europeo, Lviv perdió a casi todos sus habitantes y con ellos perdió su memoria. Hoy en día es la ciudad que recibe a los refugiados de toda Ucrania antes de que crucen la frontera.

Estación de trenes en Lvov esta semana.

Jechać do lwowa

Jechać do Lwowa. Z którego dworca jechać
do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie,
gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się
ekspresy i torpedy. Nagle wyjechać do
Lwowa, w środku nocy, w dzień, we wrześniu
lub w marcu. Jeżeli Lwów istnieje, pod
pokrowcami granic i nie tylko w moim
nowym paszporcie, jeżeli proporce drzew
jesiony i topole wciąż oddychają głośno
jak Indianie a strumienie bełkocą w swoim
ciemnym esperanto a zaskrońce jak miękki
znak w języku rosyjskim znikają wśród
traw. Spakować się i wyjechać, zupełnie
bez pożegnania, w południe, zniknąć
tak jak mdlały panny. I łopiany, zielona
armia łopianów, a pod nimi, pod parasolami
weneckiej kawiarni, ślimaki rozmawiają
o wieczności. Lecz katedra wznosi się,
pamiętasz, tak pionowo, tak pionowo
jak niedziela i serwetki białe i wiadro
pełne malin stojące na podłodze i moje
pragnienie, którego jeszcze nie było,
tylko ogrody chwasty i bursztyn
czereśni i Fredro nieprzyzwoity.
Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał
zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć
szeptu każdego kamienia, spalonego przez
słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie
inaczej niż katedra, Jezuici chrzcili
rośliny, liść po liściu, lecz one rosły,
rosły bez pamięci, a radość kryła się
wszędzie, w korytarzach i młynkach do
kawy, które obracały się same, w niebieskich
imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym
formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach
róż. Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje.
Dzwony biły i drżało powietrze, kornety
zakonnic jak szkunery płynęły pod
teatrem, świata było tak wiele, że musiał
bisować nieskończoną ilość razy,
publiczność szalała i nie chciała
opuszczać sali. Moje ciotki jeszcze
nie wiedziały, że je kiedyś wskrzeszę
i żyły tak ufnie i tak pojedynczo,
służące biegły po świeżą śmietanę,
czyste i wyprasowane, w domach trochę
złości i wielka nadzieja. Brzozowski
przyjechał na wykłady jeden z moich
wujów pisał poemat pod tytułem Czemu,
ofiarowany wszechmogącemu i było za dużo
Lwowa, nie mieścił się w naczyniu,
rozsadzał szklanki, wylewał się ze
stawów, jezior, dymił ze wszystkich
kominów, zamieniał się w ogień i w burzę,
śmiał się błyskawicami, pokorniał,
wracał do domu, czytał Nowy Testament,
spał na tapczanie pod huculskim kilimem,
było za dużo Lwowa a teraz nie ma
go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce
cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze
w maju bez litości bez miłości
ach poczekajcie aż przyjdzie ciepły
czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne
pole lata czyli rzeczywistości.
Lecz nożyce cięły, wzdłuż linii i poprzez
włókna, krawcy, ogrodnicy i cenzorzy
cięli ciało i wieńce, sekatory niezmordowanie
pracowały, jak w dziecinnej wycinance
gdzie trzeba wystrzyc łabędzia lub sarnę.
Nożyczki, scyzoryki i żyletki drapały
cięły i skracały pulchne sukienki
prałatów i placów i kamienic, drzewa
padały bezgłośnie jak w dżungli
i katedra drżała i żegnano się o poranku
bez chustek i bez łez, takie suche
wargi, nigdy cię nie zobaczę, tyle śmierci
czeka na ciebie, dlaczego każde miasto
musi stać się Jerozolimą i każdy
człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu
pakować się, zawsze, codziennie
i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież
istnieje, spokojny i czysty jak
brzoskwinia. Lwów jest wszędzie.

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Xavier Farré

Busca

Volví a la ciudad
donde fui niño
y adolescente y un viejo de treinta años.
La ciudad me recibió con indiferencia,
los megáfonos de sus calles murmuraban:
¿no ves que el fuego todavía arde?,
¿no oyes el estrépito de las llamas?
Vete.
Busca en otro lugar.
Busca.
Busca la verdadera patria.

Fotos propias. De camino a Torun ayer.

Szukaj

Wróciłem do miasta,
w którym byłem dzieckiem
i młodzieńcem i trzydziestoletnim starcem.
Miasto przywitało mnie obojętnie
a megafony jego ulic szeptały:
czy nie widzisz, że ogień wciąż płonie,
czy nie słyszysz huku płomieni?
Odejdź.
Szukaj gdzie indziej.
Szukaj.
Szukaj prawdziwej ojczyzny.

Yanier Hechevarría Palao

1981 -, Cuba

ES OTRO EL PAISAJE QUE PERCIBO

Estoy desasiéndome de libros, volúmenes que me han costado mucho.
Estoy distante.

Aun cuando mis ojos quieren tragarse el paisaje en movimiento
es otro el paisaje que percibo, que deseo.

Estas pobres, conocidas paredes ya no me reconocen.

Lejos
mi madre tose;
sus pulmones están débiles, envejecidos.
Una nube de hojas cae
—hojas tristes—
los hombres inconscientes de mi pueblo
hacen anillas alrededor de los trocos de los árboles,
los secan,
y así pueden utilizar sus maderas.

Los cuerpos siguen tocándose de la misma forma.
Una vida entera está aquí,
una vida recia,
tallada por el filo de cortantes hachas.

Parece que estamos destinados a que nos utilicen.

Foto propia

Tłum. Ada Trzeciakowska

JEST INNY PEJZAŻ

Wyzbywam się książek, tomów, które kiedyś wiele mnie kosztowały.
Czuję się wycofany.

Nawet gdy moje oczy chłoną krajobraz w ruchu
to inny pejzaż dostrzegam, innego pragnę.

Te biedne, znajome ściany już mnie nie rozpoznają.

Daleko stąd
moja matka kaszle;
Jej płuca są słabe, postarzałe.
Wolno opada obłok liści
-smutnych liści-
nieświadomi mężczyźni z mojej wioski
nacinają i obrączkują pnie drzew,
a następnie suszą,
tak, aby wykorzystać drewno.

Ciała wciąż dotykają się w ten sam sposób.
Tu jest całe życie,
surowe życie,
ciosane przez krawędzie tnących ostrzy.

Wygląda na to, że jesteśmy po to, by nas wykorzystano.

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

«La tristeza, eine dem Leben anklebende Traurigkeit, diez veces»

Diez (posibles) razones para la tristeza del pensamiento. George Steiner

Trad. Xavier Farré

REFUGIADOS

Encorvados por una carga
que a veces es visible, otras no,
avanzan por el barro, o arena del desierto,
inclinados, hambrientos,

hombres taciturnos con gruesos caftanes,
vestidos para las cuatro estaciones,
ancianas con caras llenas de arrugas
llevando algo, que puede ser un bebé, una lámpara
(familiar), o quizá la última hogaza.

Esto puede ser Bosnia, hoy,
Polonia en septiembre del 39, Francia
(ocho meses después), Turingia en el 45,
Somalia, Afganistán, Egipto.

Siempre hay un carro, o como mínimo un carretón
repleto de tesoros (colchas, tazas de plata,
y el aroma de casa que se evapora rápidamente),
un coche sin gasolina, abandonado en la cuneta,
un caballo (será traicionado), nieve, mucha nieve,
demasiada nieve, demasiado sol, demasiada lluvia,

y esta inclinación tan característica,
como hacia otro planeta mejor, un planeta
que tiene generales con menos ambición,
menos cañones, menos nieve, menos viento,
menos Historia (este planeta, por desgracia,
no existe, sólo existe la inclinación).

Arrastrando las piernas
van despacio, muy despacio
al país de Ningún Sitio,
a la ciudad Nadie
en la orilla del río Nunca.

UCHODŹCY

Zgarbieni pod ciężarem, który niekiedy
jest widoczny, a niekiedy nie,
brną w błocie albo w piasku pustyni,
pochyleni, głodni,

małomówni mężczyźni w grubych kaftanach,
ubrani na wszystkie cztery pory roku,
stare kobiety o pomiętych twarzach,
niosące coś, co jest niemowlęciem, lampą
– pamiątkową – albo ostatnim bochenkiem chleba.

To może być Bośnia, dzisiaj,
Polska we wrześniu 39, Francja –
osiem miesięcy później, Turyngia w 45,
Somalia lub Afganistan, Egipt.

Zawsze jest wóz, albo przynajmniej wózek,
wypełniony skarbami (pierzyna, srebrny kubek
i szybko ulatniający się zapach domu),
samochód bez benzyny, porzucony w rowie,
koń (będzie zdradzony), śnieg, dużo śniegu,
za dużo śniegu, za dużo słońca, za dużo deszczu,

i to charakterystyczne pochylenie,
jakby w stronę innej, lepszej planety,
mającej mniej ambitnych generałów,
mniej armat, mniej śniegu, mniej wiatru,
mniej Historii (niestety, takiej planety
nie ma, jest tylko pochylenie).

Powłócząc nogami,
idą powoli, bardzo powoli
do kraju nigdzie,
do miasta nikt
nad rzeką nigdy.


Sharon Olds

1943 – , Estados Unidos

Trad. Inés Garland e Ignacio Di Tullio

Estudio Bíblico: 71 a.C.

Después de derrotar a la armada de Espartaco
Marco Licinio Craso
crucificó 6000 hombres.
Eso dicen los documentos,
como si hubiera clavado los 18.000
clavos él mismo. Me pregunto cómo
se sintió, ese día, si salió a la intemperie
entre ellos, si caminó por esos bosques
humanos. Creo que se quedó en su tienda
y bebió, y quizás copuló,
oyendo las canciones en su honor,
la sintonía de instrumentos de viento
que estaba haciendo él de una sola vez,
elevado a la potencia de seis mil.
Y quizás se asomó, a veces,
para ver las filas de instrumentos,
su huerto, la tierra erizada con eso
como si un parche en su cerebro le picara
y ésta fuera su manera de rascarse
directamente. Quizás le dio placer,
y un sentido de equilibrio, como si hubiera sufrido,
y ahora encontrara una compensación,
y una voz. Hablo como un monstruo,
alguien que hoy en día ha pensado largamente
en Craso, en su éxtasis por no sentir nada
cuando otros sienten
tanto, su ardiente levedad de espíritu
por ser libre de caminar por ahí
mientras otros son crucificados sobre la tierra.
Puede haber sido el día más feliz
de su vida. Si se hubiera cortado
la mano con una copa de vino, dudo que hubiera
tomado conciencia de lo que estaba haciendo.
Es aterrador pensar en él que ve de repente
lo que él era, pensar que corre
hacia afuera, para tratar de bajarlos,
un hombre para salvar 6000.
Si hubiera podido bajar uno,
y verle los ojos cuando el nivel de dolor
caía como en un vuelo repentino hacia el placer,
¿no habría eso abierto en él
el terror feroz de entender al otro? Pero entonces habría tenido
5999
más. Posiblemente casi nunca
pasa, que un Marco Craso
tome conciencia. Creo que durmió, y se despertó
al sueño de su conciencia, levantó la abertura de su carpa
y miró lentamente hacia afuera, a los susurros y crujidos
de su prado viviente —suyo, como un órgano
externo, un corazón.

Obra de Eugeniusz Get Stankiewicz (1976) Hazlo tú mismo

Tłum. Ada Trzeciakowska

Studia biblijne: 71 p.n.e

Po tym jak Marcus Licinius Crassus
pokonał armię Spartakusa,
ukrzyżował 6,000 ludzi.
Tak mówią zapiski,
jak gdyby sam wbił 18 000
gwoździ. Zastanawiam się, jak
czuł się tego dnia, czy wyszedł na zewnątrz
do nich, czy przechadzał się po tym ludzkim
lesie. Myślę, że został w namiocie
i pił, może kopulował,
słysząc pieś śpiewaną dla niego,
dostrajał drewniane flety,
zdalnie, do mocy sześciu tysięcy.
Może czasem zerkał na zewnątrz,
na szpalery instrumentów,
swój sad, ziemię nim porośniętą,
jak gdyby swędział go plaster w mózgu,
a to był sposób na podrapanie się
własnymi rękami. Może sprawiało mu to przyjemność,
i dawało poczucie równowagi, jak gdyby do tej pory cierpiał,
a teraz powetował sobie za krzywdę, znalazł
dla niej wyraz. Mówię jak potwór,
jak ktoś, kto dziś długo myślał
o Krassusie, jego ekstazie w odczuwaniu
pustki, podczas gdy pozostali czuli
tak wiele, jego gorącej lekkości ducha,
cieszeniem się swobodą ruchu,
podczas gdy inni przygwożdżeni tkwili nad ziemią.
To mógł być najszczęśliwszy dzień
w jego życiu. Gdyby nagle skaleczył się
w rękę kielichem wina, wątpię, by ocknął się i
zdał sobie sprawę z tego, co robi.
Przerażająca jest myśl o tym, że nagle
widzi, czym się stał, myśl o tym, że wybiega
na zewnątrz i stara się ich zdjąć,
jeden człowiek ratujący 6000.
Gdyby mógł opuścić chociaż jednego,
zobaczyć jego oczy, gdy poziom bólu
spadł jak nagły skok w przyjemność,
czy to nie otworzyłoby go na
dziką grozę zrozumienia
drugiego człowieka? Ale wtedy miałby
5,999
do zdjęcia. Jest mało prawdopodobne,
by Marcus Krassus się obudził. Myślę, że się zdrzemnął, i obudzono go
do jego snu, który stał się rzeczywistością, uniósł wtedy rąbek zasłony,
stanął i zapatrzył się na szumiące, skrzypiące
żywe pole – swoje własne, niczym zewnętrzny
organ, serce.

BIBLE STUDY: 71 B.C.E

After Marcus Licinius Crassus
defeated the army of Spartacus,
he crucified 6,000 men.
That is what the records say,
as if he drove in the 18,000
nails himself. I wonder how
he felt, that day, if he went outside
among them, if he walked that human
woods. I think he stayed in his tent
and drank, and maybe copulated,
hearing the singing being done for him,
the woodwind-tuning he was doing at one
remove, to the six-thousandth power.
And maybe he looked out, sometimes,
to see the rows of instruments,
his orchard, the earth bristling with it
as if a patch in his brain had itched
and this was his way of scratching it
directly. Maybe it gave him pleasure,
and a sense of balance, as if he had suffered,
and now had found redress for it,
and voice for it. I speak as a monster,
someone who today has thought at length
about Crassus, his ecstasy of feeling
nothing while so much is being
felt, his hot lightness of spirit
in being free to walk around
while other are nailed above the earth.
It may have been the happiest day
of his life. If he had suddenly cut
his hand on a wineglass, I doubt he would
have woken up to what he was doing.
It is frightening to think of him suddenly
seeing what he was, to think of him running
outside, to try to take them down,
one man to save 6,000.
If he could have lowered one,
and seen the eyes when the level of pain
dropped like a sudden soaring into pleasure,
wouldn’t that have opened in him
the wild terror of understanding
the other? But then he would have had
5,999
to go. Probably it almost never
happens, that a Marcus Crassus
wakes. I think he dozed, and was roused
to his living dream, lifted the flap
and stood and looked out, at the rustling, creaking
living field—his, like an external
organ, a heart.

Bohumil Hrabal

1914-1997, Chequia

Hrabal trabajó durante una época en una planta de reciclaje de papel de libros censurados.  Además, sus obras también fueron censurados por el régimen comunista.

Trad. Monika Zgustová

Una soledad demasiado ruidosa

Trabajé hasta bien entrada la noche y me refrescaba sacando la cabeza por el patio interior, y a través de aquella chimenea de cinco pisos miraba, como el joven Kant, un fragmento del cielo estrellado; después, tomando el asa de la jarra, a cuatro patas y con paso inseguro, subía la escalera y, tambaleándome, me dirigía a la taberna, compraba cerveza y volvía a bajar a tres patas a mi madriguera donde, sobre la mesa, a la luz de la bombilla, tenía abierto el libro Teoría general del cielo de Immanuel Kant… En el silencio de la noche, cuando los sentidos reposan calmados, habla un espíritu inmortal en un lenguaje difícil de designar, compuesto de conceptos, que es posible comprender pero imposible describir… Estas frases me afectaron de tal manera que me fui corriendo a sacar la cabeza al patio abierto para mirar el fragmento de cielo estrellado y sólo después continué cargando el papel asqueroso a la prensa con una horca, un papel lleno de familias de ratitas envueltas en una especie de algodón, de telaraña; de hecho los que trabajan con papel viejo no son humanos, de la misma manera que tampoco lo es el cielo, yo ya sé que alguien lo tiene que hacer, pero en el fondo mi trabajo se reduce a una matanza de inocentes, tal como la pintó Pieter Brueghel, la semana pasada envolví todas las balas con la reproducción de ese cuadro, hoy, en cambio, me iluminaba el amarillo y el dorado de los Girasoles de Van Gogh, de sus círculos y sus puntos, y este resplandor acrecentaba mi sentido de lo trágico. Así trabajaba, adornando las pequeñas tumbas de los ratoncitos, y de vez en cuando me iba a leer un fragmento de la Teoría general del cielo, cada vez tomaba una frase y la saboreaba como si fuese un caramelo de menta. Me inundaba la grandeza desmesurada y la infinita pluralidad, me invadía la belleza, la belleza caía sobre mí como un riego, de todos lados, el cielo visto a través del agujero del patio interior encima de mi cabeza, los combates y las guerras de dos clanes de ratas en las alcantarillas bajo mis pies, ante mí, en fila india, como un tren de veinte vagones, veinte paquetes iluminados por el centelleo de los girasoles; la máquina con su gran fuerza horizontal chafaba los ratoncitos silenciosos que no decían ni pío, como cuando les agarra un gato cruel y juega con ellos, y es que la misericordiosa naturaleza ha inventado el horror, es el horror que hace fundir los plomos, él, más fuerte que el dolor, envuelve a quien visita en el momento de la verdad. Todo eso me dejaba admiradísimo, súbitamente me sentí santificado, embellecido por dentro, por haber tenido el valor de soportarlo, por no haber perdido el juicio entre todas las cosas que veía y experimentaba en cuerpo y alma, aquí, en mi soledad demasiado ruidosa, me daba cuenta con estupefacción que este trabajo me había introducido en el campo infinito de la omnipotencia. Sobre mi cabeza brillaba una bombilla, los botones verde y rojo ponían en movimiento el cilindro de la prensa, hala, hala, ahora voy, ahora vuelvo, y yo, al fin y a la postre, llegué al pie de la montaña, tuve que coger una pala y, al igual que los excavadores de zanjas, ayudarme con una rodilla para poder vencer el papel convertido en una especie de arcilla. La última pala llena de aquella materia pegajosa y húmeda; me sentía como un limpiador de alcantarillas, trabajando en el profundo abismo de una cloaca abandonada. Deposité allí la Teoría general del cielo, abierta; até el paquete con alambres, el botón rojo interrumpió la presión y soltó el paquete hecho; lo arrastré a la cola, a la fila de sus compañeros gemelos, me senté en un peldaño, mis manos colgaban sobre el suelo de cemento mientras veintiún girasoles iluminaban la sombría penumbra de mi cueva. Los ratoncitos temblaban de frío porque ya no les quedaba papel donde excavar sus escondrijos, uno de ellos se me acercó y me atacó, un pequeño ratoncito se lanzaba contra mí, incorporado sobre sus patas traseras, tal vez me quería morder o echarme al suelo, o sólo hacerme un poco de daño, con toda la fuerza de su cuerpecito saltaba y me mordía la húmeda suela de los zapatos, yo rehusaba suavemente sus ataques, pero en vano, hasta que al final no pudo más, jadeando se retiró a un rincón para mirarme fijamente, directamente a los ojos; temblando como una hoja comprendí que en aquellos ojos de ratoncito había algo más que el cielo estrellado sobre mi cabeza y la ley moral en mi interior. Como un relámpago se me apareció Arthur Schopenhauer afirmando que la más elevada de las leyes es el amor y el amor es compasión, comprendí por qué Arthur odiaba tanto al forzudo de Hegel y me alegré de que ni Hegel ni Schopenhauer hubieran sido comandantes de dos ejércitos adversarios: estaba seguro de que aquellos dos habrían sido tan despiadados como los dos clanes de ratas en las alcantarillas del subsuelo de Praga. Por la noche me eché en la cama, medio muerto, bajo el baldaquín que soportaba dos toneladas de libros; en las tinieblas de mi habitación escasamente iluminada por los faroles de la calle distinguía los lomos de los libros y me parecía percibir en el silencio el roer de los pequeños dientes de los ratoncitos, de encima de mi cabeza me llegaba aquel sonido que me llenaba de pánico, me parecía oír el tictac de una bomba, y si había ratoncitos, se trataba sin duda de todo un nido, los nidos se convertirían en villorrios, los villorrios en pueblos y, de acuerdo con la progresión geométrica, al cabo de un año ese nido se convertiría en toda una ciudad de ratoncitos, que roerían tan bien y con tanta aplicación las vigas del baldaquín que pronto bastaría con hacer un gesto imprudente o emitir un sonido para que las dos toneladas de libros se desmoronasen sobre mí; ésa sería su venganza por haberlos prensado.

Película de 2007, adaptación del libro por Genevieve Anderson

1 Fotografía de Josef Koudelka; 2-4 Bohumil Hrabal

Tłum. Piotr Godlewski

Zbyt głośna samotność

Pracowałem do nocy i żeby się odświeżyć, wychodziłem do szybu wentylacyjnego i przez studnię pięciu pięter patrzyłem na skrawek gwiaździstego nieba jak młody Kant, a następnie na czworakach, dzierżąc ucho pustego dzbana, wytaczałem się do tylnego wyjścia i zataczając się szedłem po piwo, aby potem znów podpierając się ręką zejść tyłem ze schodów do piwnicy, jakbym schodził z góry po drabinie, i na stoliku pod świecącą żarówką miałem otwartą Teorię nieba, paczki stały przy windzie na baczność, a dziś napocząłem setkę mokrych i przemoczonych wielkich reprodukcji Słoneczników Vincenta van Gogha, więc boki każdej paczki jaśniały złocistym i pomarańczowym słonecznikiem na błękitnym tle, tak więc zmniejszał się smród sprasowanych myszek i ich gniazd, i starego, rozpadającego się papieru, suwak prasy poruszał się tam i z powrotem, gdy wciskałem to zielony, to czerwony guzik, w przerwach piłem piwo i do tego czytałem Teorię nieba Immanuela Kanta, o tym, że w ciszy, w powszechnej ciszy nocy oraz w spokoju zmysłów duch nieśmiertelny mówi nienazwanym językiem o pojęciach, które można wprawdzie zrozumieć, lecz nie opisać… I te zdania szokowały mnie tak, że wybiegałem do szybu wentylacyjnego i patrzyłem w górę na gwiaździsty wycinek nieba, a następnie nadal ciskałem widłami do koryta ohydny papier z mysimi rodzinami owiniętymi w taką ligninkę, taką watkę, lecz ten, kto pakuje stary papier, nie jest humanitarny, podobnie jak niebiosa, w gruncie rzeczy to, co robiłem, ktoś tę pracę musiał wykonać, ta praca była rzezią niewiniątek, tak jak to namalował Pieter Breughel, w tę reprodukcję owijałem wszystkie paczki w zeszłym tygodniu, ale dzisiaj jaśniały mi kręgi i tarcze złotej i żółtej barwy, Słoneczniki van Gogha, które wzmagały tylko poczucie tragedii. Tak więc pracowałem i ozdabiałem grobeczki myszek, a przy tym odbiegałem na bok i czytałem z Teorii nieba, jedno tylko zdanko brałem zawsze do ust jak ślazowy cukierek, tak więc byłem przy pracy napełniony niezmierną wielkością i nieskończoną mnogością, i pięknem, które tryskało na mnie ze wszystkich stron, gwiaździste niebo dziurawego szybu wentylacyjnego nade mną, wojna i bitwy dwóch szczurzych klanów we wszystkich kanałach i ściekach miasta stołecznego Pragi pode mną, dwadzieścia paczek ustawionych równo jak pociąg o dwudziestu wagonach zwrócony w stronę windy, a wszystkie obrócone ku mnie ściany paczek były rozświetlone lampami słoneczników, pełne koryto prasy, ściskane siłą poziomej śruby, zgniatało ciche myszki, które nie wydały nawet głosiku, tak samo jak gdy myszkę złapie i igra z nią okrutny kocur, tak oto miłosierna natura wynalazła zgrozę, w której wyłączają się bezpieczniki i zgroza silniejsza niż ból ogarnia tego, kogo nawiedzi w minucie prawdy. Wszystko to wprawiało mnie w osłupienie, nagle mnie uświęciło i wypiękniałem we własnych oczach, bowiem miałem odwagę nie oszaleć od tego wszystkiego, co w tej mojej zbyt głośnej samotności widziałem i ciałem oraz duszą osobiście zaznałem i przeżyłem, nabywałem pełnej zdumienia wiedzy, poprzez tę pracę rzucającej mnie w nieskończony obszar wszechmocy. A nade mną świeciła żarówka, czerwone i zielone guziki poruszały suwakiem prasy tam i na powrót, wreszcie dobrałem się łopatą do dna piwnicy i jak kopacze, gdy wyrzucają ziemię z wykopu, ja też musiałem pomagać sobie kolanem, by stylisko łopaty utrzymało ten papier, który przetworzył się już w jakiś margiel, w opokę. Tak więc wrzuciłem ostatnią łopatę mokrej i kleistej substancji, jakbym był kanalarzem i czyścił dno opuszczonego ścieku w podziemiach praskiej kanalizacji. Do ostatniej paczki włożyłem otwartą Teorię nieba i kiedy podwiązałem paczkę drutami, i czerwony guzik zwolnił nacisk, i wytoczyłem tę paczkę na wózek, i odwiozłem ją do tych dwudziestu pozostałych, siadłem na stopniu, ręce zwisały mi przez kolana na zimną cementową podłogę. Dwadzieścia jeden Słoneczników świeciło w ciemnej szarzyźnie piwnicy i kilka myszek, które trzęsły się z zimna, bo nigdzie nie było już papieru, jedna z tych myszek podeszła blisko i zaatakowała mnie, maleńka myszka doskakiwała do mnie na tylnych łapkach i chciała ugryźć mnie albo może przewrócić, możliwe, że chciała mnie jedynie zranić, całą siłą swego mysiego ciałka skakała i kąsała moją mokrą podeszwę, za każdym razem odsuwałem ją delikatnie, ale myszka wciąż od nowa rzucała się na moją podeszwę, aby wreszcie całkiem bez tchu przysiąść w kątku i patrzeć na mnie, patrzeć mi w oczy, i zacząłem dygotać, widziałem, że w tych mysich oczach jest w tej chwili coś więcej niż gwiaździste niebo nade mną, więcej niż prawo moralne we mnie. Uderzeniem pioruna oznajmił mi Artur Schopenhauer, że najwyższym prawem jest miłość, a ta miłość to współczucie, pojąłem, dlaczego Artur tak nienawidził głoszącego kult siły Hegla, byłem jednak zadowolony, że ani Hegel, ani Schopenhauer nie byli dowódcami wrogich armii, bo ci dwaj toczyliby wojnę dokładnie taką, jaką wiodą dwa szczurze klany we wszystkich kanałach i ściekach praskich podziemi. Dziś w nocy byłem taki zbiedzony, leżałem w poprzek łóżka pod baldachimem, nad którym belki podtrzymywały dwie tony książek, patrzyłem w półmrok wdzierający się ze skąpo oświetlonej ulicy i przez szpary między deskami widziałem grzbiety książek, a kiedy było cicho, nagle usłyszałem chrobot mysich ząbków, słyszałem, jak pracują na baldachimie nad moim łóżkiem, i z kilku książek dochodził mnie ten dźwięk, który napędzał mi strachu, jakby cykał tam stoper, a gdzie są myszki, tam gdzieś nade mną będzie też mysie gniazdo, a gdzie są gniazda, tam za kilka miesięcy powstanie mysia osada, a za pół roku wioski myszek, które w postępie geometrycznym, nim minie rok, utworzą miasteczko, zdolne podgryzać również tramy i belki tak przemyślnie, że pewnego razu – i to już wkrótce – trącę je tylko głosem, tylko nieznacznym ruchem ręki i zleci na mnie tych dwadzieścia kwintali książek, i tak myszki zgotują mi odpłatę za wszystkie paczki, w których je kiedykolwiek sprasowałem.

Adam Zagajewski

1945- 21 de marzo 2021 , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

mirlo

Sobre la antena de la tele se posó un mirlo
y cantó una suave canción de jazz.
¿De quién te despides? ¿A quién lamentas?, pregunté,
me despido de los que se fueron, dijo el mirlo,
me despido del día (de sus ojos y de sus pestañas),
lloro por una muchacha que vivió en Tracia,
-a la que no pudiste conocer-.
Me da pena el mimbre, que lo mate el frío.
Lloro porque todo es efímero y muta
y retorna, pero nunca bajo la misma forma.
En mi garganta angosta apenas cabe
la tristeza, el desconsuelo, la alegría y el orgullo
de una metamorfosis tan radical.
El cortejo fúnebre va desfilando ante mis ojos
cada noche desfila igual, allí, sobre el hilo del horizonte.
Allí van todos, a todos ellos los miro y de todos ellos me despido.
Diviso los sables y los sombreros, pañuelos y descalzos pies,
cañones, tinta y sangre. Desfilan lentos
y se desvanecen en la neblina fluvial, a la derecha.
Me despido de ellos y de ti y de la luz también
para dar la bienvenida a la noche, porque a la noche sirvo,
a sus sedas negras, a su negro poder.

Fotos propias

kos

Na antenie TV siedział kos
i śpiewał jazzową, miękką piosenkę.
Kogo żegnasz? – spytałem – Co opłakujesz?
Żegnam tych, co odeszli, powiedział kos,
żegnam dzień (oczy i rzęsy tego dnia),
opłakuję pewną dziewczynę, która żyła w Tracji
– nie mogłeś jej znać.
Żal mi wikliny, którą zabije mróz.
Płaczę, bo wszystko przemija i przemienia się
i powraca, lecz nigdy w tej samej postaci.
Moje wąskie gardło ledwie mieści
smutek, rozpacz, radość i dumę
z powodu tak radykalnej metamorfozy.
Orszak żałobny przesuwa się przede mną
co wieczór tak samo, o tam, na nitce horyzontu.
Wszyscy tam idą, wszystkich oglądam i żegnam.
Widzę szable i kapelusze, chustki, bose stopy,
armaty, krew i atrament. Idą powoli
i znikają w nadrzecznej mgle, po prawej stronie.
Żegnam ich i ciebie i światło,
a potem witam noc, bo nocy służę,
czarnym jedwabiom, czarnym mocom.

Sharon Olds

1943 – , Estados Unidos

Trad. Natalia Liederman

a último momento

De repente, a último momento
antes de que me llevara al aeropuerto, se levantó,
tropezando con la mesa, y dio un paso
hacia mí, y como un personaje de una de las primeras
películas de ciencia ficción se inclinó
hacia adelante y hacia abajo, y desplegó un brazo,
golpeándome el pecho, y trató de abrazarme
de alguna forma, yo me levanté y nos tropezamos,
y después nos quedamos parados, alrededor de nuestro núcleo, su
áspero llanto de temor, en el centro,
en el final, de nuestra vida. Rápidamente, después,
lo peor había pasado, pude consolarlo,
sosteniendo su corazón en su sitio, desde atrás,
y acariciándolo por delante, su propia vida
continuaba, y lo que lo había
unido, alrededor del corazón – unido a él
conmigo- ahora descansaba en nosotros, a nuestro alrededor,
agua de mar, óxido, luz, fragmentos,
los pequeños espirales eternos de eros
aplanados a la fuerza.

Fotogramas de Lo que queda del día de James Ivory, adaptación de la novela homónima de Kazuo Ishiguro

Tłum. Ada Trzeciakowska

Ostatnia godzina

Nagle, na godzinę
przed wyjazdem na lotnisko, wstał
i wpadając na stół, zrobił krok
w moją stronę, jak postać z wczesnego
filmu science fiction, pochylił się
do przodu i w dół, wyciągnąwszy ramię
uderzył mnie w pierś, i próbując objąć mnie
jakoś, ja wstałam i potknęliśmy się,
a potem staliśmy, wokół naszego jądra, jego
chrapliwy szloch grozy, w centrum,
na końcu, naszego życia. Szybko, wtedy
najgorsze było już za nami, mogłam go pocieszyć,
przytrzymując jego serce na miejscu, od tyłu
i głaszcząc je od przodu, jego własne
życie trwało nadal i to, co
wiązało go, jego serce – a wiązało go
ze mną – kryje się teraz wewnątrz i wokół nas,
morska woda, rdza, światło, odłamki,
małe wieczne kędziory erosa
rozprostowane na siłę.

The last hour

Suddenly, the last hour
before he took me to the airport, he stood up,
bumping the table, and took a step
toward me, and like a figure in an early
science fiction movie he leaned
forward and down, and opened an arm,
knocking my breast, and he tried to take some
hold of me, I stood and we stumbled,
and then we stood, around our core, his
hoarse cry of awe, at the centre,
at the end of, of our life. Quickly, then,
the worst was over, I could comfort him,
holding his heart in place from the back
and smoothing it from the front, his own
life continuing, and what had
bound him, around his heart – and bound him
to me – now lying on and around us,
sea-water, rust, light, shards,
the little eternal curls of eros
beaten out straight.

Adam Zagajewski

1945 – 2021 , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

El siglo XX al jubilarse

Intentemos imaginárnoslo:
un viejo algo parecido a Tolstói
deambula por los campos de Picardía,

donde antaño unos patéticos tanques
recurrieron con torpeza
pequeñas elevaciones de terreno

Visita también la ciudad
en la que murió Bruno Schulz
o se sienta a la orilla del río,

junto al agua turbia del Vístula
allí el pasto huele a la soleada
cerraja y bardana y memoria.

Calla mucho, sonríe poco.
Los médicos le instan
que evite las emociones.

Dice: he aprendido solo una cosa
Únicamente hay compasión-
para con las personas, animales, árboles y cuadros,

para con los vencidos y los vencedores
Solo existe la compasión,
siempre tardía.

Foto propia: El Vístula en su paso por Włocławek

Wiek XX na emeryturze

Spróbujmy sobie to wyobrazić:
nieco podobny do Tołstoja starzec
przechadza się po polach Pikardii,

gdzie niegdyś śmieszne tanki
nieporadnie pokonywały
drobne wyniosłości terenu.

Odwiedza także miasto
w którym umarł Bruno Schulz
albo siada na brzegu rzeki,

nad mętną wodą Wisły
tam łąka pachnie rozgrzanym
mleczem i łopianem i pamięcią.

Dużo milczy, mało się uśmiecha.
Lekarze zalecają mu usilnie
żeby unikał wzruszeń.

Mówi: jednego się nauczyłem
Jest tylko litość –
dla ludzi, zwierząt, drzew i obrazów,

dla pokonanych i dla zwycięzców
Istnieje tylko litość,
zawsze spóźniona.

Diseña un sitio como este con WordPress.com
Comenzar