Krzysztof Karasek

1937 – , Polonia

Trad. Ada Trzeciakowska

Zorzal

5.

«…un pájaro en el follaje. ¡Oh, vuela!»

Lo dijo Henryk sentado
en el último escalón de la escalera de la biblioteca.
El sol operaba sobre sus destrozadas manos
algunos rayos quedaron atrapados en su pelo
y trataron de prenderle fuego con un hilo verde.
Y luego citó ese famoso pasaje
del séptimo libro de «La Ilíada»:

Ciudades combadas como conchas en las costas de tierra negra,
en las que el eco filamentoso se derrama contra el flujo del aire-
he aquí las farolas que yacen enrolladas en caracoles
y las torres fluyen gota a gota hacia el cielo como una fría estalactita de ladrillo.
La piel del globo se arruga, se hunde por los bosques y se resquebraja
en las grietas los truenos subterráneos mutilan el cielo bajo,
bostezan sangrientos atardeceres junto al hocico abierto de la tierra
y el sol negro ha menguado hasta la forma de corazón humano.*

Y nosotros, que estábamos sentados al pie de la escalera
experimentamos una extraña sensación;
que el mundo se había separado de nosotros a través de estas estrofas,
que se había abierto una grita, una brecha,
imposible de enterrar.
El viento seguía arremolinándose, pero las velas ya
se marchitaban y la garza
de sangre se enfriaba en el aire
lleno de rejas, se volvía gris la fibra de esos años,
y las cosas viejas se oxidaban de nuevos colores.
Y, además, esta segunda frase,
cuyo paganismo impactaba, como tocada en la lluvia, en una estación
Noche de Walpurgis, que el sueño descamaba de nuestros dedos.

¿QUÉ HAGO AQUÍ? Y:
¿NO VOY A REPETIRME?

Algo se estaba desmoronando. En el aire fresco de la mañana
las puertas de la biblioteca seguían cerradas,
pero yo ya pude oír el ruido del mar
cuando irrumpía en nuestro silencio,
espumosas olas se precipitaban una tras otra,
llevando a lomos motas de espuma,
cual, vista de lejos, podía pasar por el alba,
las olas se solapaban entre sí
como los versos de una antigua oración de los bárbaros,
oí el grito de las gaviotas y el rompeolas
se estaba quebrando en el primer frescor de la luz.
            
Y entonces el giro del gatillo me abrió
la tensa piel de la sangre, y vi
el viejo eco de los años retornar con una nueva ola,
el interior de la biblioteca palpitaba de oscuridad,
aún podía oír sus pasos, silenciosos y prudentes,
cuando se deslizaban encima de la acera y se alejaban sofocados por el canto,
Homero de veintitrés años con la cabeza atravesada,
y el crujido de una bala suspendida en el oscuro pasillo. Murciélagos
pasaban volando bajo el techo
cruzando las líneas de sus vuelos;
como si el vuelo fuera una discusión que mantenían
con el océano aéreo. Permanecimos
intimidados, sin saber
que tal cosa pudiera existir a plena luz del día,
la caverna palpitaba de oscuridad y barullo multilingüe,
sin saber si volver atrás o dar un paso
-el chasquido de la cerradura desapareció hacía tiempo-
nos encontrábamos en el borde de la luz, dijo Henryk –
un pozo de oscuridad se abría ante nosotros.

Y entonces oí la voz del zorzal
que parecía llegar desde detrás de la valla:
es primavera
y los rayos del sol palpitan en las colinas,
y desde detrás de un arbusto la voz del zorzal
llamaba de vuelta los viejos recuerdos;
Pero aquí había oscuridad y la ilusión se esfumó pronto
el zumbido de los coches y el estruendo de la ciudad
nos arrebañó bajo sus alas.
Tal que, aun si nos fuéramos de aquí,
no podríamos llevar con nosotros
esa zona de las tinieblas que
existía dentro de nosotros -o más allá de nosotros- y que
abrió en nosotros aquella grieta.

* Fragmento del poema Espectro de Tadeusz Gajcy, poeta que tradujo a Homero y falleció a los veintitrés años durante el Levantamiento de Varsovia en 1944.

Collage propio

Drozd

5.

„…ptak w listowiu. O, leci!”

Powiedział to Henryk siedząc
na ostatnim stopniu bibliotecznych schodów.
Słońce operowało na jego strzaskanych rękach
kilka promieni uwięzło mu we włosach
i próbowało podpalić je zieloną strugą.
A potem zacytował ów sławny pasaż
z siódmej księgi „Iliady”:

Miasta pogięte jak muszle na czarnoziemnych wybrzeżach,
w których się echo strzępiaste wylewa pod strumień wiatru –
oto latarnie uliczne w ślimaki skręcone leżą
i wieże cieką ku niebu w ceglasty zimny stalaktyt.
Marszczy się skóra globu, lasami zapada i pęka
w szczelinach grzmoty podziemne niebo kaleczą niskie,
ziewają krwiste zachody przy ziemi rozwartym pyskiem
i czarne słońce zmalało do kształtu serca człowieka*.

I my, którzy siedzieliśmy u podnóża schodów
doznaliśmy dziwnego uczucia;
że świat oddzielił się od nas przez te strofy,
że powstała szczelina, wyłom,
którego już nie sposób zasypać.
Wiatr kołował jeszcze, lecz już żagle
wiotczały i czapla
krwi stygła w powietrzu
pełnym krat, szarzało włókno tych lat,
i stare rzeczy rdzewiały od nowych barw.
I jeszcze tę drugą frazę,
której poganizm porażał, jak na deszczu grane, na podmiejskiej stacji
Walpurgiennachte, które sen złuszczał z naszych palców.

CO JA TU ROBIĘ? I:
CZY SIĘ NIE POWTÓRZĘ?

Coś rozpadało się. W świeżym powietrzu poranka
drzwi biblioteki były jeszcze zamknięte,
lecz ja słyszałem już szum morza
jak wdziera się w naszą ciszę,
spienione bałwany pędziły jeden za drugim,
niosąc na swoich grzbietach drobiny piany,
która z tej odległości mogła uchodzić za brzask,
fale nakładały się na siebie
jak wersy starej modlitwy barbarzyńców,
słyszałem krzyk mew i falochron
łamał się w pierwszej świeżości światła.
            
I wtedy obrót spustu otworzył mi krwi
napiętą skórę, i ujrzałem
stare echo lat powracające z nową falą,
wnętrze biblioteki tętniło mrokiem,
słyszałem jeszcze jego kroki, ciche i rozważne,
jak szybują ponad chodnikiem i oddalają się stłumione przez pieśń,
Homer dwudziestotrzyletni z głową po pocisku,
i chrzęst kuli zawieszonej w ciemnym korytarzu. Nietoperze
przebiegały pod sufitem
krzyżując linie swoich lotów;
jakby lot miał być dyskursem, który prowadziły
z powietrznym oceanem. Staliśmy
onieśmieleni, nie wiedząc
że coś takiego mogło istnieć w pełnym blasku dnia,
pieczara tętniła mrokiem i różnojęzycznym gwarem,
nie wiedząc czy nie cofnąć się jeszcze, czy postąpić krok
– szczęk zamka umilkł już dawno –
staliśmy na granicy światła, powiedział Henryk –
przed nami otwierała się studnia mroku.

I wtedy usłyszałem głos drozda,
dochodził jakby zza ogrodzenia:
jest wiosna
i promienie słońca tętnią na wzgórzach,
a zza krzaka głos drozda
przywołuje powrót dawnych wspomnień;
Lecz tu był mrok i złudzenie wkrótce prysło
szum samochodów i gwar miasta
zagarnął nas pod swoje skrzydła.
Że, nawet gdybyśmy stąd odeszli,
nie zdołalibyśmy nie unieść ze sobą
tej sfery mroku, która
istniała w nas – lub poza nami – i która
wytworzyła w nas to rozdarcie.

* Fragment wiersza Widmo Tadeusza Gajcego, poeta tłumaczył Homera, zmarł w czasie Powstania Warszawskiego w wieku 23 lat.

Diseña un sitio como este con WordPress.com
Comenzar